Marakesz – jedno oko na Maroko (2011)

Maroko interesowało mnie od dawna. Po wizycie w Tunezji, Egipcie czy Turcji sądziłem, że niewiele mnie zdziwi czy zaskoczy w tym arabskim kraju, a jednak….

Doleciałem do Marakeszu przez Dublin i Porto, zajęło mi to 3 dni, tylko dlatego że chciałem przy okazji przesiadek poznać nie tylko lotniska, ale również te skądinąd ciekawe miasta. W końcu wylądowałem w Maroku według lokalnego czasu ok. 19.00, gdy już było całkiem ciemno. Dojazd autobusem z lotniska to tylko 20 dirham, czyli jakieś 7 zł, choć taksiarze czekali na frajerów licząc sobie za kurs po co najmniej 100 dirham, o czym miałem się za kilka dni przekonać w drodze powrotnej.


Centrum Marakeszu to plac Jemaa el-Fna, czyli dosłownie i w przenośni fuje muje dzikie węże, zwłaszcza po zmierzchu. Trafiłem akurat na czas ramadanu, więc po zachodzie słońca kto żyw wychodzi na plac coś upitrasić, by po całym dniu postu zaspokoić głód i pragnienie. Lekko zmęczony jednak zamierzałem najpierw udać się do hostelu, jednak to nie była łatwa sprawa, mimo posiadania mapy, darmowo dystrybuowanej na lotnisku. Okazała się niestety mało przydatna, bo miejsce mojego noclegu znajdowało się w samym centrum mediny, czyli labiryncie wąskich, zadaszonych uliczek bez nazw lub opisanych wężykami. Zresztą po paru minutach błądzenia i odmawianiu natrętnym naciągaczom, z których każdy twierdził że jest „guidem”, zdecydowałem się w końcu skorzystać z usług jednego z nich, bo prawdopodobnie całą noc mógłbym tak kręcić się w kółko i nie trafić do mojego hostelu, chyba że przypadkiem.

Szliśmy więc sobie z Ahmedem co rusz gdzieś skręcając, wchodząc w coraz ciemniejsze zaułki, przechodząc przez przejścia tak wąskie, że ledwo się mogłem zmieścić z plecakiem na sobie. Cóż, praktycznie nie było już odwrotu. Zdawałem sobie sprawę, że równie dobrze mogę zaraz zostać z łatwością ograbiony z tego co prawda niewielkiego dobytku jaki dźwigałem na plecach, ale dla mnie była to przepustka powrotna do domu, czyli paszport i karta pokładowa, nie wspominając o aparacie foto i bezcennych zdjęciach z Dublina i Porto. Tego byłoby mi naprawdę szkoda. Ale jak to mówią, kto ryzykuje ten w kozie nie siedzi. I tym razem okazało się to przysłowie na czasie, bo po kilkunastu minutach znaleźliśmy się w końcu pod drzwiami hostelu.

Mój dość gadatliwy guide, który podczas podczas tej tezeuszowskiej wędrówki uprzyjemniał nam czas swoimi opowieściami o marności świata, zażądał bez żenady zapłaty. Gdy mu chciałem wręczyć 15 dirham stwierdził, że to drobne dla dzieciaków. Nie miałem więcej w dirhamach, bo na lotnisku kantor był już zamknięty, ponoć przez ramadan, bo po zmierzchu wszyscy znikają zaspokoić zakazane w ciągu dnia żądze i pragnienia. To co miałem przy sobie wydał mi gościu z lotniskowego baru po zakupie słodkiej bułki. Zdecydowałem się ją nabyć po dość wysokiej cenie, bodaj 2,5 EU, by mieć resztę w lokalnej walucie chociaż na autobus do centrum.

Ahmed stwierdził, że nie ma problemu i poczeka na mnie pod drzwiami, bym rozmienił pieniądze w recepcji, przy tej okazji zapytałem się pani na portierni ile się daje za podprowadzenie do hotelu. Stwierdziła, że maksymalnie 30 dirham. Po szybkiej wymianie wg kursu 1EU=11dirham wręczyłem Ahmedowi taką kwotę, ale pod drzwiami zebrała się w międzyczasie grupka kilku mężczyzn, z których jeden młody, zachowujący się jak szef ulicznego gangu stwierdził, że mam dać minimum 50 dirham, to będzie dobrze. Dałem 40, ale byli wkurzeni i czekali na resztę, gdy tymczasem właściciel obiektu, Francuz, zamknął im drzwi przed nosem, mówiąc do mnie bym im nic nie dawał, bo nie dadzą spokoju.

Ok. Ale już tego wieczoru wolałem się nie wybierać na miasto, za to skorzystałem z basenu pod gołym niebem jaki znajdował się na wspaniałym dziedzińcu. W 8-osobowym pokoju, oprócz mnie, znajdowali się sami Niemcy i jeden Szkot, który już spał. Nasi sąsiedzi znad Odry moczyli się w basenowej wodzie. Próbowałem ich podpytać trochę o miejscowe zwyczaje, jakieś dobre rady poruszania się po mieście, ale okazało się, że przyjechali kilka godzin przede mną i jeszcze nie zwiedzali Marakeszu. Nie wiem zresztą czy w ogóle mieli zamiar wyjść kiedykolwiek na miasto, bo przy basenie siedzieli dobre kilka godzin.

Cóż. Pierwsza noc całkiem spokojna, nikt zbyt głośno w nocy nie chrapał, ani nie miał uporczywego kaszlu. Zapachowo też nie najgorzej. Po dość ubogim śniadaniu, czyli plackach z dżemem, ruszyłem na miasto. Pamiętałem klimaty suków z Egiptu, Tunezji i Turcji, ale niestety w Marakeszu kilkakrotnie spotkałem się z wyzwiskami typu fuckU, gdy nie chciałem czegoś kupić, co mnie niemiło zaskoczyło. Zrobienie jakiekolwiek zdjęcia wywoływało spore zamieszanie i w kolejce po pieniądze ustawiały się małe grupki. Z czasem normalne już dla mnie było uganianie się z podbiegającymi do mnie kilkulatkami z agresywnym wzrokiem krzyczącymi: No photo! No photo! Money! Money! Zacząłem więc robić zdjęcia kotom i ewentualnie pani z koszem na głowie, mając nadzieję, że mnie w takim „kapeluszu” nie dojrzy.

Temat na oddzielny referat to sprawa zakupów. Pamiętam z innych krajów arabskich, że co najwyżej ktoś na suku przy odmowie kupna rzucił coś złośliwie, ale raczej bez wulgaryzmów i agresji takiego stopnia, jakie widziałem tutaj, w Maroku. Nie byłem tam też świadkiem takich scen jak tu, gdzie dosłownie taksówkarze bili się na pięści o to, kto ma podwieźć turystę na lotnisko. Sam za 3 dni miałem mieć podobną sytuację, gdzie kilku taksiarzy wręcz wyszarpywało mnie sobie jak jakieś mięso. Nie ważne było z kim rozmawiałem pierwszy, ważne było kto mnie pierwszy wciągnie do swojej taksówki ;(

CZYTAJ TEŻ:  Tunezja cz.3 - Wielkanoc na Saharze (2010)

Co gorsza bijatyka to nie tylko domena mężczyzn. Byłem świadkiem jak dwie sprzedawczynie owoców pobiły się przez to, że naiwna Hiszpanka wzięła brzoskwinie ze straganu jednej pani, a leżące obok pomarańcze ze straganu jak się okazało już innej handlarki. Ta od brzoskwini złapała turystkę za rękę i oprócz brzoskwini wręczyła jej pomarańcze ze swojej części straganu, a tamta druga wytrąciła jej obce brzoskwinie z ręki wręczając swoje i każąc zapłacić. Zrobiła się z tego rozróba na całą ulicę, wszyscy zaczęli się szarpać, krzyczeć, bić, biegać…No, nie wiem czy to normalne, ale wtedy pomyślałem, że toczy się tu okrutna walka o przetrwanie, a nie handel uliczny. Kto nie uhandluje ten nie je.

Postanowiłem łyknąć trochę kultury po tych połajankach i udałem się na zwiedzanie Pałacu Badia, z którego niewiele zostało, ale za to z tarasu mogłem zobaczyć dachy medyny od góry, a nie jak do tej pory tylko od spodu. W lepszym stanie i bardziej ciekawy jest Pałac Bahdia, gdzie można zobaczyć całe komnaty bogato zdobione w mozaiki, wspaniałe sklepienia i dekoracyjne detale.

Zajrzałem też na słynny cmentarz muzułmański koło meczetu, który ponoć przez 200 lat był ogrodzony i nikt nie miał do niego wstępu. Jest tam jeden grób, o innej orientacji płyty w stosunku do pozostałych. Okazało się, że to grobowiec chrześcijanina, którego płyta nagrobna była usytuowana nie w kierunku Mekki. Byłem tym trochę zaskoczony, że niewierny leży z wyznawcami Allaha na jednym cmentarzu. Przypomniałem sobie co prawda cmentarz Montparnasse w Paryżu, gdzie obok siebie były groby chrześcijan, żydów i muzułmanów, to jednak dobrze wiedziałem, że Marakesz to nie stolica Francji przecież.

Ciekawie wygląda minaret meczetu Kutubijja widoczny z placu Jemaa el-Fna. Dotarłem też do muzeum miejskiego, ale było zamknięte. Dziwne środek dnia, czwartek. Może przez ramadan. Nie udało mi się natomiast znaleźć opisywanej w przewodnikach medresy, ale to chyba tylko dlatego, że miałem dość wypytywania o drogę, bo każdy od razu chciał pieniądze jako „guide”.

Gdy wyczłapałem się z gmatwaniny uliczek i zadaszonych suków kompletnie straciłem orientację, co mi się rzadko zdaża. Żadnej z mijanych uliczek nie było oznaczonych z nazwy na mojej mapie. Nie chciałem płacić kolejnemu samozwańczemu przewodnikowi, więc kupiłem sobie wodę w małym sklepiku i zapytałem sprzedawcę o to gdzie tak właściwie jestem pokazując mu mapę. On stwierdził, że ta mapa jest nic nie warta, ale wskazał, że jestem gdzieś w północnej części miasta i jeżeli chcę dojść do placu Dżema to może zawołać kogoś kto mnie tam zaprowadzi. Nie chciałem. Wręcz przeciwnie, miałem zamiar wyjść z medyny poza bramę.

Dzięki podpytywaniu turystów poruszających się bez mapy, co świadczyło, że już są tu zadomowieni co najmniej od kilku dni, udało mi się to w ciągu kilkunastu minut. Niestety poza medyną Marakesz nie ma do zaoferowania nic ciekawego, no może poza ogrodami Majorelle, do których i tak chyba lepiej pojechać taksówką niż wałęsając się na piechotę z mapką w ręku.

Podczas jednego ze spacerów po Marakeszu trafiłem na niewielką agencję organizującą wycieczki po Maroku i zdecydowałem się następnego dnia udać w góry Atlas Wysoki do doliny Ourika, gdzie można wykąpać się pod wodospadem, powspinać się po stromych skałach, zjeść marokański lunch nad brzegiem rwącej, górskiej rzeki, odwiedzić berberską rodzinę i zajrzeć do centrum zielarskiego. Koszt 250 dirham (jakieś 100 zł) za ok. 7-godzinny wypad. Niezły pomysł na upalny dzień, bo w sierpniu w Marakeszu temperatura często zbliżała się do czterdziestki. Tak więc wyprawa na Saharę, to już w tym okresie ekstremalne doświadczenie z upałem nie do zniesienia i wielogodzinną jazdą w autobusie w zaduchu i spiekocie. Może innym razem.

Byłem na Saharze w Tunezji w kwietniu zeszłego roku, a góry Atlas tylko widziałem z daleka. Stąd też taki był mój wybór. Nie żałowałem tego. Wizyta w centrum zapachów była całkiem interesująca i pouczająca, zwłaszcza gdy mieliśmy okazję smarować się różnymi mazidłami oraz wąchać przeróżne zioła i mieszanki ze słojów i słoiczków, a także skosztować ostrej berberskiej herbaty. Dużo bardziej intensywna w smaku niż ta serwowana nam w tradycyjnym domostwie berberów właśnie. Trochę się tego obawiałem, że trafimy tam na aktorów odgrywających swe role przed turystami za parę groszy, ale było całkiem miło. Gospodyni pokazała nam cały ceremoniał parzenia herbaty miętowej i nalewania jej ciurkiem z dużej wysokości. Reszta rodziny była co prawda mniej ufna i trzymała się lekko na dystans. Jedna z córek nie chciała się fotografować nawet za oferowane pieniądze, co odebrałem jak najbardziej pozytywnie.

Trekking po górach też był świetnym oderwaniem się od ulicznego gwaru Marakeszu, a chłodna kąpiel pod wodospadem to już przyjemność nie do opisania. Nie da się tu jednak uniknąć bazarowych klimatów, bo stoiska z różnościami stoją na szlaku w pobliżu najciekawszych miejsc. Co ciekawe, jeden z handlarzy ubrany w niebieski, berberski strój nie chciał się sfotografować za 10 dirham. Stwierdził, że albo mu dam 50 albo może pozować do zdjęcia za free. Wybrałem to drugie rozwiązanie, ale się okazało, że akurat teraz nie ma na to czasu, bo schodzą kolejni turyści ze szlaku i musi się nimi zająć. Nie byłem pewien czy warto czekać. To raczej kolejny trick, by wyciągnąć więcej pieniędzy z portfela naiwnego turysty.

CZYTAJ TEŻ:  Powrót na Bałkany - czarnogórska przepalanka i inne jadrańskie tematy (2012)

Kupiłem jednak córce pamiątkę w górach, odcisk skorpiona w kwarcycie, za który sprzedawca zażądał 250 dirham, czyli tyle ile zapłaciłem za całą wycieczkę. Może gdyby to był alabaster, to jeszcze bym się tak bardzo nie zdziwił, ale za zwykły kamień z wydłubanym rysunkiem to była lekka przesada. Po krótkim targu sprzedał mi go jednak za 50 dirham. Uznałem to za osobisty sukces, gdy doświadczony handlarz przystał na moją, pięciokrotnie niższą cenę od jego wyjściowej.

Wieczorem znów udałem się na plac Jemaa el-Fna, w skrócie plac „dżemu”, jak go zacząłem nazywać. Nazwa nieprzypadkowa, bo można tam znaleźć mydło i powidło, jak to się mówi. By porobić fotki ludzi trzeba oczywiście mieć sporo drobnych. Przykładowo, gdy kucnąłem robiąc zdjęcie czarnej kobrze tańczącej do dźwięków fujarki tamtejszego grajka, wiedziałem, że trzeba mu coś wrzucić do koszyczka. Ale gdy nagle poczułem na sobie pytona, to się lekko zirytowałem, bo jakiś inny facio, który bez mojego pozwolenia i jakiegokolwiek zapytania zarzucił mi go na szyję od razu domagał się co najmniej 30 dirham.

Zabawny, acz z deka trochę wkurzający był także „cyrk” z małpą. Facet z makakiem na łańcuchu dosłownie zaczepiał każdego przechodnia starając się wyłudzić kasę za samo dotknięcie małpki. Gdy zrobiłem mu fotkę od tyłu na tle zachodzącego słońca, za chwilę już był przy mnie żądając zapłaty. Ma oczy z tyłu głowy? Cóż, jak mam płacić to niech ta małpa zrobi jeszcze jakąś głupią minę. Zanim się zdążyłem przymierzyć do zdjęcia, przyleciał inny facet z drugą małpą ładując mi ją na ramię i oczywiście wyciągając rękę po pieniądze. To już przesada, ale małpa złapała mnie za szyję i nie chciała puścić paska od aparatu. Dobrze wyszkolona sztuka. Mam więc pozowane zdjęcie z dwoma małpami na ramieniu. Czułem się jak jedna z nich 😉

I tak skończyły mi się dirhamy. Mogłem więc już tylko popatrzeć sobie na to pokrętne, a jednocześnie magiczne miejsce, na wieczorne ceremoniały ucztowania, na innych turystów przechadzających się ze sztucznym uśmiechem lub złością podczas odganiania się od nagabywaczy wszelkiej maści.

Niestety od patrzenia na stragany ze świeżym sokiem pomarańczowym zachciało mi się pić, a woda mineralna jaką miałem w buteleczce już mi sie skończyła. Wszystkie drobne wydałem na bakszysz, musiałem więc wrócić do hostelu i wymienić kolejne Euro. Poszedłem znów na Dżema na sok z pomarańczy. Negocjacjom nie było końca, gdy chciałem kupić całą butelkę. Wczoraj płaciłem 15 dirham, dzisiaj chcą po 25. O co tu chodzi? Może o to, jak twierdził jeden z handlarzy, że niektórzy sprzedają sok taniej, bo go rozcieńczają wodą, a on nie. A może to tylko gra, w której zawsze przegrywa turysta, liczy się tylko to, na jak wiele tym razem można sobie pozwolić go oskubać.

Przysiadłem sobie na chwilę na ławce popijając świeżo wyciśnięty pomarańczowy soczek z butelki po jakiejś lokalnej coli, nie dbając o ryzyko zemsty faraona i bakterie coli właśnie. Zaraz jednak jakiś cwany kelner podsunął mi talerz z szaszłykami pod nos i już nie miałem wyjścia, musiałem zacząć biesiadować razem z całym tłumem wyposzczonych przez cały dzień Marokańczyków.

Naprawdę można się tu nauczyć asertywności. Trzeba umieć odmawiać, tak by nie zostać zwyzywanym i robić zakupy tak, żeby się kupcy nie pobili. Można tu się przekonać, że mapa do niczego się nie przydaje, a ważniejszy jest instynkt, zmysł obserwacji, szczęście i dobre buty oraz duuużo dirham.

Jak się też okazało, żadnym problemem nie jest porozumiewanie się tu po angielsku. Obawiałem się, że mój słaby francuski może być źródłem wielu nieporozumień, ale w Marakeszu handlarze mówią chyba we wszystkich językach świata. Choć jak słyszałem z ust Marokańczyka gadkę po polsku „Dobra, dobra zupa z bobra”, to nie byłem przekonany czy on wie, co mówi.

Gdy mnie męczyły na każdym kroku pytania handlarzy, guidów, czy innych naciągaczy o moją narodowość stwierdzałem, że jestem Finem lub Węgrem. Mając przy tym oczywiście nadzieję, że się nagabywacz po prostu odczepi z powodu trudności językowych. Niestety węgierski, mimo że jest jednym z najtrudniejszych języków świata, okazuje się być bardzo łatwy dla Marokańczyków, którzy „egeszege buroki” znają lepiej ode mnie. Z fińskim mają większe problemy, ale prawdopodobnie i tak umieją go lepiej niż ja. Nie ukrywam, że już po dwóch dniach tego zgiełku w Marakeszu, błądzenia po medynie w upale i ciągłego tłumaczenia, że nie mam zamiaru robić nikomu zdjęcia, tylko cykam sobie fotki budynków, co prawda przeważnie „pięknych inaczej”, poczułem, chyba po raz pierwszy od dawna, że chcę do domu.