Komfort posiadania własnego auta na wakacjach nie tylko umożliwia, ale wręcz zachęca do wypadów w teren i poznawania okolicy. Oczywiście zawsze można też wypożyczyć auto na miejscu, skorzystać z publicznego czy prywatnego transportu, ale nie ma to jak wycieczka własnym samochodem. Niestety czasem nasze auto może nam sprawić niemiłą niespodziankę, zacznie charczeć, coś się w nim zepsuje i nie chce jechać dalej. Wtedy już mniej jesteśmy zadowoleni z tego rodzaju podróżowania, ale kto nie ryzykuje ten w kozie nie siedzi. Tak też było z naszą wycieczką objazdową po południowym wybrzeżu Bułgarii.
Lekko znudzeni plażowaniem w okolicach Warny i po zapoznaniu się z ważniejszymi atrakcjami północnego wybrzeża, tym razem zdecydowaliśmy się ruszyć na południe. Pierwszy raz byliśmy w tych okolicach parę dni wcześniej podczas wycieczki do Stambułu, jednak oglądaliśmy wówczas nadmorskie kurorty jedynie z okien autokaru. Zapamiętaliśmy zwłaszcza Słoneczny Brzeg, którego nocne iluminacje nowo wybudowanych hoteli przypominały Las Vegas. Reszta miejscowości pozostała skryta w mrokach nocy, no może jeszcze poza oświetlonym statkiem na rondzie w Burgas, przy którym zatrzymaliśmy się na postój na znajdującej się obok stacji benzynowej.
Chcieliśmy jednak bliżej poznać perły Morza Czarnego, czyli Nesebar i Sozopol, dlatego zaplanowaliśmy całodniowy wypad w rejon Burgas, w pobliżu którego właśnie znajdują się te znane miejscowości. Wyjechaliśmy po śniadaniu i spokojnie zmierzaliśmy w wytyczonym kierunku. Na szczęście nie był to zbyt gorący dzień, bo nasza klima w aucie nie działała psując się jeszcze podczas dojazdu do Bułgarii na górskich drogach Transylwanii, mimo przeglądu serwisowego tuż przed wyjazdem. Zatankowaliśmy autogaz w Warnie i choć nasz diodowy wskaźnik przełącznika paliwa też spalił się parę dni temu, pomimo sprawdzenia przed urlopem całej instalacji LPG w autoryzowanej stacji obsługi, to obserwując na trasie stojący w miejscu wskaźnik zużycia benzyny, mieliśmy nadzieję, że jedziemy na bardziej oszczędniejszym paliwie. Było to dla nas dość istotne, gdyż w planach mieliśmy jeszcze wiele takich wypadów, nie mówiąc już o drodze powrotnej do Polski, a budżet nam się zmniejszał z każdym dniem.
Jak na razie jednak przed nami rozpościerało się południowe wybrzeże, którego byliśmy niezmiernie ciekawi. Postanowiliśmy dojechać najpierw do samego Sozopolu, a potem w drodze powrotnej do naszej Czajki, w miarę możliwości czasowych poznawać inne nadmorskie miejscowości. Sozopol, zwany dawniej Apollonią, to małe miasteczko położone 30 kilometrów na południe od Burgas. Jest to jedno z najstarszych miast na bułgarskim wybrzeżu Morza Czarnego, nazywane także „skalnym miastem” ze względu na położenie nad urwistym, kamienistym brzegiem.
Wjechaliśmy wąskimi uliczkami do samego centrum starówki, gdzie od razu naszą uwagę przykuły drewniane domy w ciekawym architektonicznie stylu, w dole węższe, a na piętrze szersze. Zatrzymaliśmy się pod jednym z nich w małym zaułku. Od razu wyszli gospodarze pytając nas na jak długo zamierzamy zostawić tutaj swoje auto i uspokojeni uzyskaną informacją, że wystarczy nam jakieś 2-3 godziny, wrócili do swoich zajęć bez żadnych protestów.
Ruszyliśmy na spacer, podczas którego podziwialiśmy wspaniałą drewnianą architekturę Sozopolu, niskie dachy cerkwi, wąziutkie uliczki, liczne zaułki i miłe zakątki. Spotkaliśmy też znajomych z naszego hotelu, którzy ostrzegli nas przed policją wlepiającą mandaty turystom parkującym auta w uliczkach starówki, ale postanowiliśmy zaryzykować i kontynuować nasze zwiedzanie tego cudownego miasteczka dalej, zostawiając samochód na łut szczęścia.
Doszliśmy do piaszczystej plaży, którą oblegali rozłożeni pod parasolami i na leżakach żądni słońca przyjezdni. My jednak, zamiast plażowania, udaliśmy się spacerkiem w górę miasteczka, przechadzając się kamiennym duktem wzdłuż skalnego wybrzeża. To trasa widokowa godna polecenia każdemu turyście. Dla nas to było jedno z przyjemniejszych miejsc jakie do tej pory widzieliśmy w całej Bułgarii. Szafirowa woda, ciekawe formacje skalne, zadbane rezydencje nad samym urwiskiem, ruiny starożytnej twierdzy, krajobraz morskiej zatoki o nieodpartym uroku. Dla takich widoków warto było jechać te 150 km. Można by tak obejść całe miasto wzdłuż wybrzeża, ale mając na uwadze jeszcze inne punkty naszego planu na ten dzień, musieliśmy zagłębić się z powrotem w małe uliczki z charakterystyczną, drewnianą zabudową.
Na jednej z nich spostrzegliśmy stragan z muszlami i gdy szykowałem się już do zrobienia zdjęcia, nie wiadomo skąd pojawiła się przede mną młoda dziewczyna, która zażądała za to 5 lewów. No cóż, widok turysty z aparatem widać tutaj znaczy, po prostu, zwykły zarobek. Ale żeby płacić za pstryknięcie jednej fotki? Zaproponowałem zakup muszli i zrobienie za to zdjęcia gratis, na co sprzedawczyni się zgodziła z nieskrywaną niechęcią. Od razu po zakupie słuchaliśmy sobie „szumu morza” przykładając kolejno naszą sporawą muszlę do uszu. To tylko efekt tuby, ale za to jak cieszy.
Parę kroków dalej widzieliśmy suszone, preparowane kraby, koniki i inne zwierzęta morskie, co nas bardzo zasmuciło. Zdawaliśmy sobie sprawę, że dopóki będą chętni, by je kupować, ci ludzie będą te piękne i niewinne żyjątka wyławiać z morza i suszyć żywcem na słońcu. Cóż mogliśmy zrobić jak tylko przejść dalej obojętnie, nie pozostawiając sprzedawcom złudzeń, że nas te preparaty-pamiątki w ogóle nie interesują. Doszliśmy w końcu do auta i ku naszej uciesze, żadnego mandatu nie było za szybą. Zajechaliśmy jeszcze do przystani, gdzie cumowały kolorowe łodzie rybackie, które zawsze w pełnym słońcu wyglądają niesamowicie.
Zgodnie z planem jechaliśmy teraz wracając z południa na północ, a kolejnym przystankiem miał być Nesebar. Po drodze jednak zatrzymaliśmy się na rozlewiskach między Burgas i Pomorie, oglądając stada różnych gatunków brodzących ptaków. Wokół Burgas znajdują się trzy jeziora, które są rajem dla ornitologów. W centrum miasta znajduje się natomiast obszerny park, gdzie znajduje się pomnik Adama Mickiewicza, który spędził tutaj kilka miesięcy u schyłku życia przed wyjazdem do Stambułu. Samo Burgas oglądaliśmy tylko z okien samochodu, wierząc, że pewnie przy następnym naszym pobycie w Bułgarii wylądujemy na tutejszym lotnisku i wtedy będzie okazja poznać to ponad 200-tysięczne miasto trochę bliżej.
Natomiast Nesebar (Nesebyr, Neseber) to małe miasteczko niedaleko Burgas, położone na niewielkim półwyspie, do którego prowadzi wąska, przejezdna droga. Turystów wita przy niej drewniany wiatrak po lewej i statua po prawej stronie. Dobrze zachowała się dawna brama miejska i warowne mury świadczące o obronnym charakterze tej twierdzy. Miasto jest rezerwatem architektonicznym i archeologicznym, a w 1983 roku zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Przy wejściu przez kamienną bramę przygrywał akurat kobziarz, który, mimo ustawionej tacki na datki, zdawał się grać nie dla przechodzących turystów, ale jakby dla czystej przyjemności.
Bardzo miło spaceruje się wąskimi uliczkami, przy których można podziwiać drewniane domy w stylu znanym nam już z Sozopolu. Istnieje tu też wiele cerkwi, oczywiście o niskiej zabudowie, jak w całym podbitym przez Turków bałkańskim terytorium. Zgodnie z osmańskimi przepisami prawosławne świątynie nie mogły być wyższe niż przejeżdżający jeździec na koniu, dlatego wiele z nich było wykopywanych głęboko w ziemi. Charakterystycznym budynkiem Nesebaru jest wieża zegarowa o biało-czarnej elewacji. Przyjemny klimat niczym ze skansenu psują tylko liczne stragany z pamiątkami i tłumnie wałęsający się tutaj turyści.
Na mapce miasteczka w przewodniku widziałem latarnię morską, ale nie znalazłem nic co by mogło taki obiekt nawet przypominać. Może poza basztą, która stała tuż przy plaży z drobniutkiego żwirku. Na murku usadowiła się tu stara Cyganka, sprzedająca wisiorki i bransoletki własnego wyrobu. Też chciała drobne za zrobienie fotki, ale po zakupie jednej sztuki tej odpustowej biżuterii przez moją córkę, skupiła się na skrzętnym liczeniu otrzymanych monet. Poza nią nad brzegiem morza było dość pustawo, ale to chyba z powodu niezbyt upalnej pogody. Lazur wody zachęcał do kąpieli, jednak my, po całym dniu zwiedzania, zaplanowaliśmy wskoczyć między fale dopiero w Słonecznym Brzegu, do którego mieliśmy dotrzeć za kilkadziesiąt minut.
W małym porcie widzieliśmy jeszcze rybaków rozplątujących swoje sieci i ich niebieskie łódki oraz lądowisko dla małego helikoptera. Kusiło nas żeby się przekonać czy to jedna z turystycznych atrakcji, ale zamiast tego udaliśmy się na mały obiad, bo pora była właściwa ku temu. Na lewym brzegu miasta dostrzegliśmy też mniejszy cypel, na którego końcu stał duży, biały krzyż, a istniejąca przy nim mała zatoka tworzyła przecudny krajobraz zapadający w pamięci. Obok Sozopolu, można śmiało rzec, że Nesebar jest jednym z najpiękniejszych miasteczek całego czarnomorskiego wybrzeża i po prostu trzeba tu koniecznie przyjechać choćby na jeden dzień podczas wakacyjnego pobytu w Bułgarii.
Ciut zmęczeni, chcieliśmy się zrelaksować w Słonecznym Brzegu, najsławniejszym kurorcie południowego wybrzeża Morza Czarnego, a może i całej Bułgarii. Niestety spotkała nas tutaj niemiła niespodzianka, gdyż zielonawa woda kompletnie nie nadawała się do kąpieli. To jakieś kwitnienie glonów, ale patrząc na szeregi zwiniętych parasoli, szwendających się po plaży smutnych turystów z całego świata oraz rząd nowoczesnych hoteli i ekskluzywnych restauracji, zastanawialiśmy się, że to wszystko na nic, jeśli woda przypomina zupę szczawiową. Zdziwił nas też kiepski stan betonowego molo, zupełnie nie pasującego do otaczającej je nowoczesnej infrastruktury. To chyba ostatni tutejszy relikt rodem z poprzedniego systemu.
Na deptaku spotkaliśmy sporo podpitych, młodych Brytyjczyków i lanserów wszelkiej maści z innych krajów, gdzie za luksus i dobrą zabawę trzeba zapłacić kilka razy więcej niż tutaj. Ceny i nowoczesne hotele z ofertą dodatkowych uciech to chyba największy magnes Słonecznego Brzegu. My jednak nie przepadamy za takimi klimatami i rezygnując z kąpieli w zupie zdecydowaliśmy się opuścić to „plastikowe” miejsce. Pobliski Obzor, a właściwie stojące tam kilka rzędów nowych hoteli, niczym się specjalnie nie różni od Słonecznego Brzegu. Podobno te wszystkie kompleksy turystyczne wybudowano za pieniądze, które urzędnicza mafia wydrenowała z unijnych dotacji na drogi. Może to tylko plotki, ale nowych dróg jak na razie w Bułgarii jakoś nie widzieliśmy, a tylu nowoczesnych hoteli powstałych w ciągu ostatnich 3 lat chyba nigdzie indziej w Europie nie uświadczysz.
Zbliżał się wieczór , a to znaczyło nieuchronny powrót na kwaterę. Nasz samochód na nieszczęście zaczął się jednak dusić, aż wreszcie stanął na dobre kilkanaście kilometrów przed Warną w okolicach Priselci. Na nic zdały się moje próby jego ponownego uruchomienia, więc zdecydowałem się szukać pomocy. Zatrzymany przez mnie przejeżdżający kierowca, doprowadził mnie do najbliższej stacji benzynowej, ale nie znali tam telefonu do żadnego warsztatu czy nawet autopomocy. Widząc, że mamy jakiś problem podszedł do nas sprzedawca moreli ze straganu po drugiej stronie drogi, niejaki Wasyl. Zaoferował pomoc jego znajomego Saszy, który miał mieć w pobliżu lawetę, ale musiał dojechać tu z Warny. Czekaliśmy więc na niego jakieś pół godziny.
Gdy Sasza przyjechał, ustaliliśmy, że pojedziemy na parking strzeżony do Warny, bo o tak późnej porze wszystkie warsztaty samochodowe są już pozamykane, a ich właściciele, jak mnie zapewniali świeżo poznani Bułgarzy, zapewne już dawno siedzą na kanapie popijając rakiję i nie myślą o tym, by ktoś im mógł w tym przeszkodzić. Dopiero nazajutrz mieliśmy przetransportować moje auto do znajomego mechanika. Tak też zrobiliśmy, przy czym Wasyl dodatkowo zaoferował, że odwiezie nas do hotelu w Czajce jako taksi. Skorzystaliśmy z jego propozycji, za co nie omieszkał skasować nas na 50 lewów. Za holowanie auta mieliśmy ustaloną wcześniej telefonicznie kwotę 100 lewów, bo inaczej Sasza w ogóle nie zechciałby fatygować się z Warny, by nam pomóc w biedzie.
Następnego dnia do letniej stolicy Bułgarii dotarłem autobusem, choć na przystanku w Czajce nie było rozkładu jazdy. Niestety spłukałem się poprzedniego dnia z wszystkich bułgarskich lewów i w portfelu miałem jedynie pojedyncze dolary i euro. Pani bileterka w autobusie nie chciała jednak przyjąć „zielonych”, ale widząc moją strapioną minę pozwoliła mi jechać na gapę do Warny informując, żebym tam sobie wymienił moje pieniądze na ichniejsze, co też uczyniłem w kantorze naprzeciwko cerkwi, gdzie wysiadłem. Mając gotówkę w miejscowej walucie, wsiadłem do taksówki zmierzając do dzielnicy Troszewo, gdzie na parkingu całą noc stało na lawecie moje auto i mieszkał tam w pobliżu Sasza.
Wszedłem do bloku pod podanym mi przez niego adresem szukając numeru mieszkania. Muszę przyznać, że nie chciałbym tam wcale mieszkać. Klimat jak z minionej epoki. Te bloki z wielkiej płyty przypominają dzisiaj slumsy ze Stanów. Wszędzie śmieci, brud i zapach uryny. Nic miłego. Całe szczęście Sasza sam się zjawił niedługo na schodach, oszczędzając mi dalszego szukania i po odebraniu auta z parkingu udaliśmy się razem do jego kolegi Aleksa, ponoć najlepszego mechanika w Warnie. Po drodze mijaliśmy dzielnicę Romów, za którymi Sasza najwyraźniej nie przepadał, nazywając ich próżniakami i kombinatorami. Był zły, że musi na nich ciężko pracować płacąc wysokie podatki, gdy tymczasem oni żyją sobie z zasiłków i cwaniactwa. Widać, że to nie tylko w Rumunii jest ważny problem społeczny.
Tu muszę powiedzieć, że jak do tej pory z wszystkimi napotkanymi Bułgarami staraliśmy się porozumiewać po angielsku, ale niestety niewiele nas rozumieli. Dlatego improwizowaliśmy trochę po polsku i w języku rosyjskim, który pamiętaliśmy jeszcze ze szkoły i jakoś tak udawało się nam dogadać, pamiętając oczywiście o typowych różnicach, czyli odmiennym kiwaniu głową na tak i nie, że „prawo” znaczy „prosto”, a ” ima” to przeciwieństwo naszego „nie ma” i tego typu rzeczach. W warsztacie natomiast okazało się, że znajomy Saszy świetnie mówi po angielsku, co mnie trochę zaskoczyło. Jak twierdził sporo się uczy sam w domu, bo w szkole liznął tego języka niewiele. Gwoli ścisłości, dzisiaj w Bułgarii angielski jest obowiązkowy już w niższych klasach, jak kiedyś rosyjski, podobnie jak w Polsce. Efekty tej nauki też są pewnie takie same.
Dogadaliśmy się jednak dość szybko dzięki jego umiejętności samokształcenia, a gdy podawał mi techniczne nazwy niektórych samochodowych części to sam nie za bardzo wiedziałem czasem o co chodzi. Przy okazji diagnostyki i samej naprawy, rozmawialiśmy także o sytuacji w Bułgarii i Polsce, wymienialiśmy opinie na wiele spraw i zastanawialiśmy się nad perspektywami rozwoju naszych ojczyzn. Niestety usłyszałem od Aleksa, to samo co wcześniej mówili mi Wasyl i Sasza. Że większość ludzi żyje tutaj w biedzie. Że ich państwo to nie tylko nadmorskie kurorty opanowane przez mafię, ale także cały obszar w głębi kraju, gdzie dociera mało turystów. Że wielu młodych Bułgarów pracuje na czarno w Niemczech czy Włoszech, by mieć zapewniony jako taki poziom życia. Że oni nic nie wiedzą o Polsce, bo w mediach puszczają tylko informacje o Grecji , Rosji czy Turcji, a o nas wspominali ostatnio jedynie po katastrofie lotniczej w Smoleńsku. Smutno było mi tego wszystkiego słuchać, ale wdzięczny mu byłem za ważkie słowa i szczere opinie.
W każdym bądź razie po około godzinie silnik odpalił i mistrz Aleks zapewnił, że możemy spokojnie jechać dalej. Przyczyną zadyszki był zapylony filtr powietrza, którego ku mojemu zdziwieniu nie wymieniono w Polsce podczas przeglądu przedwyjazdowego. Powstało też zwarcie w instalacji elektrycznej, ale to też udało się wyregulować dzięki diagnostyce komputerowej. Pochwaliłem speca od samochodowych awarii płacąc za wszystko 65 lewów, po czym wróciłem do hotelu. Nasze auto spisywało się bez zarzutu w dalszej podróży przez Bałkany i drodze powrotnej do Polski. To z pewnością zasługa Aleksa, bułgarskiego mechanika-gawędziarza.